Ramadan widziany z perspektywy hotelowego basenu i klimatyzowanego lobby to nie to samo, co przeżyć go naprawdę – w tunezyjskim domu, z rodziną, która pości, gotuje i wspólnie celebruje każdy dzień tego wyjątkowego miesiąca. Kinga Jouini, autorka bloga Tunezja. Moje miejsce na ziemi, zabiera nas w osobistą, autentyczną podróż do wnętrza tunezyjskiej codzienności – tej zwykłej, nieupiększonej, a przez to jeszcze piękniejszej.
Był 2017 rok, dopiero od niedawna mieszkałam w Tunezji. Zaczął się ramadan – jeden z najważniejszych miesięcy w roku dla muzułmanów. W tym okresie powinni oni powstrzymać się od świtu do zachodu słońca od picia, jedzenia, palenia papierosów, stosowania innych używek oraz od współżycia.
Co prawda, to nie był mój pierwszy pobyt w Tunezji podczas ramadanu, ale wcześniej spędzałam ten czas jako turystka – w hotelu, gdzie na nic nie musiałam zwracać uwagi. Tym razem wszystko wyglądało inaczej: mieszkałam w tunzyjskim domu, z poszczącą rodziną, z dala od kurortów i turystów. Nikt nie poruszył tego tematu ze mną, ale jakoś sama naturalnie zaczęłam pościć tak jak domownicy.
Czy było trudno? Bardzo trudno. W Badży, gdzie mieszkałam latem, temperatura w ciągu dnia dochodziła nieraz do 50°C. Łatwo było zrezygnować z jedzenia, ale bardzo trudno z picia. Jednak dałam radę – wytrwałam cały miesiąc. I muszę przyznać: jakaż to satysfakcja!
Z tamtego okresu pamiętam przede wszystkim bardzo odświętną, rodzinną atmosferę. Życie w Tunezji jeszcze bardziej wówczas zwalnia. Kojarzył mi się z naszym Bożym Narodzeniem i Wielkanocą – z powodu cudownych chwil spędzonych w gronie rodziny i znajomych, bez zbędnych ozdób i rozpraszaczy.
W ciągu dnia dało się odczuć, że trwa wyjątkowy okres. Sklepy i suki były dużo bardziej oblegane niż zwykle, ale trudno było cokolwiek załatwić w urzędach – godziny pracy administracji były skrócone, a urzędnicy pozbawieni energii. Kawiarnie i restauracje nie działały, nie można było ani jeść, ani pić w miejscach publicznych. Ruch na ulicach był mniejszy, a gdy zbliżał się czas przerwania postu, miasta całkowicie zamierały.
Zanim jednak następował upragniony moment nawoływania muezina na wieczorną modlitwę, trzeba było się przygotować do iftaru – uroczystej kolacji, a tak naprawdę pierwszego posiłku tego dnia. Na iftar zawsze przygotowywaliśmy więcej jedzenia: sałatki, jedną z wielu zup, brik czy tażin, danie główne, a na podwieczorek coś słodkiego. U nas były to przeważnie słodycze, z których słynie ten region: mkharek, zlebia czy wethin il 9adhi (ucho sędziego), a także owoce. Wieczerzę, na którą czasem wpadała sąsiedzi albo dalsza rodzina, rozpoczynano zawsze po zachodzie słońca od słów Bismillah („W imię Boga”), wypicia wody (albo mleka) i zjedzenia daktyla. Po takim poście nawet zwykła woda mineralna smakowała jak najlepszy napój na świecie!
Dopiero po tym wstępie przystępowaliśmy do spożywania reszty dań – w małych porcjach. Moi teściowie po przerwaniu postu udawali się do osobnych pokoi, by się pomodlić. Po kolacji oglądaliśmy wspólnie ramadanowe seriale i programy, które tunezyjska telewizja przygotowuje co roku specjalnie z tej okazji. A później – wychodziliśmy z mężem na miasto: na lody, na kawę, by porozmawiać lub spotkać się ze znajomymi. To był idealny czas, by odsapnąć od upału i postu.
Miasto właśnie wtedy wracało do życia. Nawet przed północą na ulicach wciąż można było spotkać całe rodziny z dziećmi, a wszystkie atrakcje pozostawały otwarte. Oczywiście nie dało się tak świętować całą noc – trzeba było wrócić, odpocząć i przygotować się do ostatniego posiłku przed świtem, czyli suhuru. Nie był już tak wystawny jak iftar, ale wciąż jedzony był wspólnie z rodziną.
Autor tekstu:
Kinga Jouini - autorka bloga Tunezja. Moje miejsce na ziemi oraz przewodnika Tunezja. Pascal Lajt. Pasjonatka Tunezji, która od ośmiu lat przybliża ten kraj Polakom.